niedziela, 19 grudnia 2010

"Lepiej mieć 2% z Coca-Coli niż 100% z Hoop-Coli"

To nie nowa myśl Leszka Balcerowicza, ani też nowe plany inwestycyjne Skarbu Państwa. To jedna z z biznesowych reguł wyznawana przez guru e-biznesu w Polsce, Rafała Agnieszczaka, twórcy i współtwórcy popularnych serwisów społecznościowych, takich jak fotka.pl, szafa.pl czy spinacz.pl oraz wielu innych, który gościł niedawno w Instytucie Stosunków Miedzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego.

24 listopada 2010. Aula wypełniona prawie po brzegi - późna i dość zimna pora była w stanie zniechęcić naprawdę każdego przed spotkaniem zmieniającym o sto osiemdziesiąt stopni patrzenie na e-biznes. Mimo to chętni się znaleźli. Czekamy na Agnieszczaka. Słychać dwustronne rozmowy, jaki ten facet to ma nie być, równo skrojony garnitur, wypacykowany, niektórzy wpatrują w panoramiczne okno auli w poszukiwaniu Jaguara lub Lexusa. W końcu jeden z pierwszych najmłodszych polskich milionerów ma przyjechać na ISM i wykładać coś o biznesie. Studenci-organizatorzy z BCC w międzyczasie witają się ze swoim luźno ubranym, nieogolonym i nieuczesanym kolegą, Agnieszczak się spóźnia już prawie dziesięć minut…

Zaraz, przecież to jest właśnie Agnieszczak!

Wszedł jakby znikąd, grubawy, z przetłuszczonymi włosami, ogólnie niezbyt zadbany facet koło trzydziestki, w zielonej bluzie z kapturem, tiszercie i dżinsach usiadł na biurku, na którym wykładowcy zwykli trzymać komputer oraz inne materiały. Widać, że nie lubi marnować czasu - zaczyna wykład. I to nie mydło i powidło, tylko od razu konkret. Zaczął od parafrazy dość znanego cytatu Einsteina:

Jeśli pomysł na początku nie jest absurdalny, to nie ma szansy na sukces.

Rafał Agnieszczak - emblemat polskiego e-biznesu
To odnośnie branży startup-owej, części e-biznesu, która składa się z młodych firm działających w Internecie i świadczących na jego bazie usługi. Agnieszczak od razu uprzedza, że dziewięć na dziesięć tego typu przedsięwzięć to niewypały. - Najważniejsza jest egzekucja, czyli wykonanie. Nawet największy patent nie jest nic wart bez ogromu energii włożonego w przedsięwzięcie – zapewnia. Nadmienia, że ludzie przekonani o wyjątkowości swojego patentu, najczęściej go nawet nie rejestrują w Biurze Patentowym, bo… zwykle to nie żaden genialny patent a z reguły świetny pomysł nie doczekujący realizacji. Tak więc przepis na sukces to nie tylko genialny pomysł (wg Agnieszczaka to zalewie 1% sukcesu), a przede wszystkim wykonanie.

Tytus, Romek i Atomek czy ekonomista-analityk, brand-manager i programista?

Czyli kogo potrzeba do stworzenia dochodowej strony internetowej. Młody biznesmen nie ukrywa, że w zasadzie potrzeba dwóch osób – jednej zajmującej się tworzeniem i utrzymaniem strony i drugiej od marketingu. Nie muszą to być specjaliści, ba, nawet lepiej jeśliby to byli studenci. - Młodość jest tu zaletą. Nawet jeśli przetańczysz cztery tysiące złotych, to nic się wielkiego nie wydarzy, bo nie założyłeś własnej, zobowiązań , więc możesz ryzykować – stwierdził twórca fotki.pl. Pojawia się pytanie, czy nie wystarczyłaby jedna osoba? – Nie. Programiści są słabi w marketingu – przyznaje lojalnie Agnieszczak. Dodaje też, że pomimo zróżnicowanych zasług wspólników, podział zysków i strat powinien wynosić fifty-fifty. –To jest sprawiedliwe, bo nie narażasz się na chałturę jednej ze stron – stwierdza. Programista jest tak samo ważny jak spec od reklamy. Gdyby jego pracę zlecić firmie zewnętrznej, koszty za każdorazowe zmiany na stronie nie miałyby końca. Podobnie programista. Polski Zuckerberg nie kryje, że zrobienie i wypromowanie zyskownej strony to praca na co najmniej dwa pełne etaty.

Marketing przyszłości jest jak seks – tylko frajerzy będą za niego płacić

Marketing bynajmniej nie składa się  głównie z reklam. To raczej sztuka polegająca na znalezieniu sprytnego sposobu na przyciągnięcie jak największej liczby odbiorców (lub klientów), najchętniej bez użycia płatnych reklam. Agnieszczak stwierdza, iż nowoczesny marketing skupia się na rozpoznaniu grupy docelowej i rynku. Przyznaje, że wśród młodzieży zawsze istnieje pewne pokolenie, swoisty trend w fascynacji młodych ludzi  - kiedyś wszyscy czytywali Bravo, potem oglądali MTV, a teraz prawdziwy boom przeżywają serwisy społecznościowe – dodaje. Branża reklamowa czerpie z reklam astronomiczne sumy. Dla przykładu firma Nike chcąc znacznie redukować koszty, produkuje odzież w odległych krajach azjatyckich za maksymalnie 20% ich ostatecznej ceny po to, by z pozostałych 80% większą część wydać na tworzenie gigantycznych kampanii marketingowych. Agnieszczak przyznaje, że nie w tym rzecz. Zwłaszcza gdy zaczynamy swój 
startup nie możemy sobie pozwolić na znaczne wydatki związane z marketingiem. Kluczowa w takich przypadkach jest pomysłowość i dobra znajomość Internetu, wówczas nie trzeba wydawać bajońskich sum na reklamy. Darmowa i skuteczna reklama może polegać na zamieszczeniu ciekawego newsa lub filmiku np. na Facebooku lub na spamowaniu znanych portali informacyjnych (do czego biznesmen jednak nie zachęca).  – Najlepszy marketing to marketing Goździkowej – jowialnie przyznaje. Poczta pantoflowa, bo o niej mowa, jest znana od wielu lat i rzadko zawodzi, a mając tak sprawne narzędzia jak Facebook, Nasza-Klasa lub Youtube, wystarczy zaledwie odrobina czasu, by zaprosić do siebie potencjalnych klientów.

Pierwsza para na parkiecie, czyli biznes czas zacząć

Mark Zuckerberg - niegdysiejszy  startupowiec, 
obecnie twórca Facebooka
Agnieszczak ze szczerością przyznaje, że najtrudniejszy jest ten pierwszy krok – porównuje rozpoczęcie działalności w startupach do pierwszej pary na parkiecie – trudno jest być pierwszą parą na parkiecie, nie można też wychodzić z inicjatywą na siłę – do tego niezbędny jest impuls. Jeśli nie zbadamy solidnie rynku, pośpiech może być naszym najgorszym wrogiem. Nie budzi wątpliwości, że wybierając miejsce na nowy lokal gastronomiczny, zasugerujemy się przede wszystkim lokalizacją, będziemy najczęściej poszukiwali miejsca o dużym natężeniu ludności i braku innych podobnych lokali w okolicy. – To błąd. Jak się bowiem paradoksalnie okazuje, najlepszym miejscem na nowy lokal, będzie takie gdzie knajpa stoi jedna na drugiej.  Dlaczego? – To bardzo proste – chętni na posiłek pójdą najczęściej w to zatłoczone, dobrze znane sobie miejsce, gdzie będą mogli przebierać w lokalach. Poza tym jeśli nie znajdą miejsca w swojej ulubionym przybytku, przyjdą do naszej knajpy. Podobnie rzecz się ma z e-biznesem, gdzie czujność na każdym kroku i umiejętność patrzenia z perspektywy odbiorcy usług jest na wagę złota.

Studia czy startup… Biorę oba!

Pamiętając, że studia to wymarzony czas na własny e-biznes, nie należy zapomnieć przy takim przedsięwzięciu o znacznej nadwyżce czasu. Z biznesu zatem nici, jeśli za plecami mamy sesję, obronę lub napisanie pracy. Wówczas możemy tylko podwójnie stracić. Ale podchodząc do startu pa z głową, możemy x-krotnie zyskać. Zwykły absolwent zaraz po skończeniu studiów będzie z uporem maniaka i często bezowocnie  poszukiwał wymarzonego i wyuczonego zawodu. – Chyba mało kto ma potrzebę, by ktoś inny nim zarządzał czy pomiatał… Oczywiście nie mam tu na myśli praktyk seksualnych – ironizuje Agnieszczak. Tymczasem właściciel startupa z miejsca będzie miał wybór – kontynuować interes lub iść do pracy (jeśli taka się w ogóle znajdzie). Z tym że na pytanie, które zajęcie może być bardziej lukratywne i rozwojowe, nie trzeba chyba odpowiadać. Taki startupowiec z całą stanowczością może liczyć na rozwój – ot, choćby przez założenie następnego start-upa. (Rafał Agnieszczak może się poszczyć przeszło czterystoma domenami założonymi w sieci!).

Tak więc, jeśli chcesz się pomęczyć w imię krociowych zysków (praca x rozwój x zabawa x kariera x własna kasa)n, to nie masz się co zastanawiać, tracisz tylko swój bezcenny czas!

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Miedwiediew (nie)mile widziany w Warszawie

W związku z wizytą prezydenta Rosji Dmitrija Miedwiediewa w Polsce, dzisiaj około południa blisko sto osób zebrało się na manifestacji pod Pałacem Prezydenckim. Demonstranci domagali się kategorycznego wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej oraz protestowali przeciw tuszowaniu dowodów w sprawie katastrofy przez stronę rosyjską. W mniejszym stopniu domagano się również wyjaśnienia okoliczności zbrodni katyńskiej oraz niepodległości Czeczenii (głównie za sprawą kilku przedstawicieli Czeczenii, którzy brali udział w pikiecie).


Manifestacja nie była wyjątkowo liczna, jednakowoż bardzo żywiołowa i kolorowa. Na tle tłumu wyraźnie widniały duża flaga Polski z zawieszonym czarnym kirem, kilka pomniejszych flag Czeczenii oraz tablice i banery z hasłami demonstrantów. Uczestniczy praktycznie bez przerwy skandowali swoje hasła, z których ciekawsze to: "Żądamy prawdy", "Nie ma wolności bez niepodległości", "Ko-mo-ruski", czy "Komorowski won do Moskwy". Ukłonem w stronę Czeczenii było hasło "Wolna Polska, wolna Czeczenia!". Ponadto lider pikiety wykrzykiwał przez megafon liczne "kłamstwa strony rosyjskiej" w sprawie katastrofy smoleńskiej (mat. wideo). Podczas gdy rola części oficjalnej powitania przypadła kompani honorowej Wojska Polskiego, tłum skandował "Zdrajcy" oraz "Hańba", co było ewidentnym znakiem protestu przeciw pokłonom dla strony rosyjskiej.


Faktem, który mógłby wzbudzić społeczną dezaprobatę, było zasłonięcie manifestujących przez dwa mikrobusy podczas odgrywania hymnu Federacji Rosyjskiej. Niektórzy widzą to zdarzenie jako wyraz powstrzymania wstydu przed rosyjskimi dygnitarzami. Tylko dlaczego? Bo jeśli nie prosta manifestacja, to kto w tym kraju uświadomi Rosjan o naszych bolączkach i pretensjach?! Nasz władza na pewno tego nie zrobi, skłonna jest raczej uciszać niż atakować. 

Cablegate, czyli nowy "koniec historii".



Niedziela 28 listopada 2010 roku, wyciek do Internetu ponad ćwierci miliona depesz amerykańskich dyplomatów. To zjawisko tak nieprawdopodobne, że aż pojawia się pytanie czy to czasem nie celowy zabieg administracji USA. Jednak z żadnej strony nie można doszukać się nawet odrobiny motywu takiego działania. W tej sytuacji jedno jest pewne – afera Cablegate wywoła szereg mniej lub bardziej zamierzonych implikacji międzynarodowych, nad którymi warto się chwilę zastanowić.

Przeciekowe bomby

Jak pisze New York Times raporty zawierają brutalnie szczere opinie na temat przywódców państw i ich czołowych polityków oraz skrajne oceny zagrożeń agresji ze strony państw (w tym ataków nuklearnych) a także ataków terrorystycznych. Treści takie wymierzone przeciw konkretnym państwom i jednostkom mogą zabrzmieć jak bardzo poważne zarzuty, w dodatku w jednej chwili zyskują one rangę międzynarodową. W tym miejscu warto rzucić okiem na najbardziej „niebezpieczne” depesze.

Zbrodnie amerykańskie w Iraku

To chyba jak dotąd najpoważniejsze samooskarżenie amerykańskiego hegemona. Mało tego, dotąd poznane dokumenty budzące w tej sprawie niepokój to zaledwie niewielka  część tego, co ma rzekomo ujrzeć światło dzienne – zapewnił na Twitterze Assange. Śmierć niewinnych cywilów, egzekucje, tortury i złe traktowanie więźniów to przykłady licznych przestępstw na irackich więźniach, za które nikt nigdy miał nie odpowiedzieć, bowiem w amerykańskich dokumentach opatrzone zostały klauzulą „bez dalszego dochodzenia”. Sprawa wygląda beznadziejnie, tym bardziej, że inne mocarstwo, Rosja będzie wnioskować o wyjaśnienia w tej sprawie. I trudno się z takim stanowiskiem Rosji nie zgodzić - podczas gdy Amerykanie stają się panami życia i śmierci na terytorium okupowanym, polscy żołnierze pod dowództwem amerykańskich generałów (polski oddział w Nangar Khell) w jednej chwili wracają do Polski postawieni przed sąd wojskowy jako zbrodniarze.
Julian Assange - twórca serwisu Wikileaks
Bez cienia wątpliwości, ta sprawa połozy się cieniem na Stanach Zjednoczonych. Tego rodzaju potknięcie to wymarzony moment dla przeciwników, którzy zapewne będą drążyć sprawę, głównie po to, by zdewaluować autorytet USA. Już wiadomo, że nawet instytucje powszechnego zaufania mają powody, by być antynastawionym wobec Ameryki. Warto tu wspomnieć o ONZ, które według Wikileaks było dogłębnie inwigilowane przez amerykańskich ambasadorów-szpiegów (taka nomenklatura ma teraz uprawnione miejsce) oraz o Stolicy Apostolskiej, która za złe może mieć Stanom Zjednoczonym notatkę dyplomatyczną świadczącą o ogromnym rozczarowaniu wyborem na papieża kardynała Ratzingera. Należy mieć nadzieję, że będzie to dla Ameryki lekcja pokory w stosunku do suwerenności państw i godności ich obywateli. Wielce niekorzystny byłby bowiem spadek roli USA w stosunkach międzynarodowych, co oznaczałoby ich rozwarstwienie i wzrost siły innych państw, w tym głównie Rosji.

Ameryka naraża się najbardziej Rosji

Supermocarstwo, którego tajemnice z dnia na dzień wychodzą na jaw musi liczyć się z superkonsekwencjami. Najsurowsze z nich będą pochodzić od superprzeciwników – innych supermocarstw, a już wiemy , że Rosja będzie tutaj na czele. Przestępstwa amerykańskie w Iraku to tylko jeden element ataku Rosji, drugim (z czego USA gęsto się już tłumaczyło) jest subiektywne poparcie Gruzji podczas konfliktu z Rosją w 2008 roku. Według Wikileaks Amerykanie imputują Rosji zdecydowane działania na rzecz destabilizacji Gruzji i jej prowokacji, wśród których można wymienić dostawy pocisków Grad, ataki zbrojne, spiski na życie oraz kampanię dezinformacyjną wymierzoną w prezydenta Gruzji Micheila Saakaszwilego. Ponadto Stany Zjednoczone miały w przededniu wojny jednostronny, nieobiektywny obraz konfliktu wynikający z wyłącznych relacji rządu gruzińskiego. Przykładowo – 7 sierpnia 2008 miał miejsce rzekomo sprowokowany ostrzał artylerii gruzińskiej na stolicę Osetii Południowej, Cchinwali. Problem w tym, że nie ma żadnego dowodu tej prowokacji, z czego jasno wynika, że Gruzja sama przerwała rozejm, który sama zaproponowała. Amerykanie przyjęli tutaj za pewnik oświadczenie Saakaszwilego, broniące agresji gruzińskiej jako odpowiedzi na ostrzał osetyjski. W tym kontekście nie ma zasadniczego znaczenia kto zaczął, ważne jest, że wszystkie dowody wskazują przeciwko USA – choćby te podane przez obserwatorów OBWE zaprzeczających prowokacji z Osetii.
Oczywistym jest dla świata zachodniego, że Stany Zjednoczone popierają jedyną słuszną stronę, Gruzję, ale wykazując brak dowodów dla swojego rozumowania, Amerykanie sami wykonują sobie strzał w kolano. Ów bezkrytycyzm to jasny obraz dla Rosji, że USA usilnie szuka na nią haka, z wszelką cenę chce znaleźć dowody (notabene nie poparte dowodami), które w przyszłości mogą pomóc w wytoczeniu dział przeciw stronie rosyjskiej. Tymczasem szala przewagi ewidentnie przechyla się na stronę rosyjską. Co prawda nikt nie przewidział przecieku tak istotnych danych, jednak nie chcąc się pogrążać, Ameryka powinna teraz zwolnić większość ambasadorów-szpiegów a zatrudnic zręcznych dyplomatów, którzy to wszystko będą w stanie odkręcić. Jedynym zasadnym krótkoterminowym sposobem naprawy stosunków z Rosją wydaje się przede wszystkim dostarczenie opinii publicznej dowodów świadczących przeciw doniesieniom Wikileaks. Innym sposobem mogłoby być stwierdzenie, iż do mis percepcji Amerykanów doprowadziła zręczna polityka Saakaszwilego, szukającego za wszelką cenę poparcia. Jednak ten przypadek byłby skrajnie samolubny, gdyż ucierpiałaby na tym sama Gruzja i jej ewentualny akces do NATO. Nejlepszy zatem byłby optymalny sposób, który pomógł by odzyskać Stanom twarz a jednocześnie by nie wzmacniał istotnie strony rosyskiej. Poza zręczną dyplomacją wielce istotne może okazać się pozyskanie przychylności mediów, co by te nie piętrzyły dalej problemów, a pomagały w ich rozładowywaniu.

Poważne osłabienie NATO

Dwa dni po przecieku w Wikileaks, rzeczniczka NATO Oana Lungescu skomentowała takie działanie jako „nielegalne, nieodpowiedzialne i niebezpieczne". Trudno się nie zgodzic, tym bardziej że NATO bedąc typowym sojuszem wojskowym, w ścisłym znaczeniu bazuje na tajności wewnętrznych ustaleń. Bazując jednak na dostarczonych doniesieniach, Sojuszowi nie grozi na razie kompromitacja. Okazuje się bowiem, że przeciek z 28 listopada nie zawiera żadnych istotnych informacji bezpośrednio dotyczących organizacji. Doniesienia, który dały jednak wiele do myślenia, portal Wikileaks opublikował w lipcu b.r. Były to dziesiątki tysięcy doniesień dotyczących działań NATO w Afganistanie.
Mając jednak to na uwadze nie można marginalizować jednak roli J. Assange’a jako potencjalnego wichrzyciela na łonie Sojuszu. Nikt bowiem nie wie, co właściciel portalu przeciekowego ma jeszcze w zanadrzu. Czy to szefowie NATO, czy inni czołowi politycy nie będą mogli spać spokojnie, dopóki radosna działalność Wikileaks będzie niczym nieskrępowana . 

Wezwanie Arabii Saudyjskiej do zbombardowania Iranu przez USA. 

Iran mimo oficjalnego wezwania do nie traktowania poważnie rewelacji portalu Wikileaks (to zapewne ze względu na informację wyżej wymienionego portalu, jakoby nastąpił transfer technologii broni nuklearnej z Korei Północnej do Iranu) na pewno nie zignoruje wieści o poczynaniach Arabii. Choć prawdopodobnie nie zmieni się znacząco konstelacja aliansów w rejonie Bliskiego Wschodu, to na pewno król Abdullah bin Abdullaziz al Saud zdążył już dojść do wniosku, że niedawne rzekome ocieplenie stosunków z Iranem to już historia a jego kraj obok USA  i Izraela jest odtąd celem numer jeden dla potencjalnych pocisków atomowych Ahmadineżada.

Paszkwile polityczne

Angela Merkel jako teflonowa kanclerz, imprezowicz Berlusconi jako rzecznik Putina, Miedwiediew – blady i niezdecydowany zakładnik Putina. Takie i wiele innych przydomków głów państw i rządów można znaleźć w przeciekach. Co to oznacza? – W najprostszej linii rozumowania wydaje się, iż wielu amerykańskich dyplomatów szkalujących znanych polityków straci stołek i stanie się persona non grata w państwach przyjmujących. Ale stanie się to wówczas, kiedy przeproszą. Mogą również nie przepraszać i zrzucić winę na podwładnych, źle tłumaczących ich słowa. Tak czy inaczej, ambasador piszący paszkwile na polityków w państwie przyjmującym nigdy nie będzie już wiarygodny i zapewne zostanie świadomie wyalienowany wśród członków korpusu dyplomatycznego.

I co dalej?

Jednak losy samych ambasadorów nie są zapewne aż tak istotne w przełożeniu na wielkość skali tej sytuacji. Przeciek Wikileaks niewątpliwie zamknął pewien rozdział w historii świata. Stosunki dyplomatyczne państw nigdy nie będą już takie same – decydenci będą się obawiać, czy ich dane nie ulegną wyciekowi, to na pewno spowoduje w pewnym stopniu paraliż służb dyplomatycznych i trawestację ich działań. Poziom zaufania zmaleje do nieznanych rozmiarów. Bo przecież to nie tylko Ameryka ma się czego wstydzić, w tej aferze bowiem nie tylko protegowani amerykańscy wsypali siebie, ale również innych również. 

poniedziałek, 15 listopada 2010

Ambasador Iranu: musimy wzmacniać swój potencjał obronny, a technologię jądrową będziemy wykorzystywać w... rolnictwie


Między innymi takie słowa mogli usłyszeć 10 listopada studenci Instytutu Stosunków Międzynarodowych UW na jednym z wykładów, gdzie zaproszonym gościem był niedawno akredytowany ambasador Islamskiej Republiki Iranu w Polsce, Samad Ali Lakizadeh.


Słowa te, jakkolwiek o pejoratywnym wydźwięku, paradoksalnie, wypowiedziane zostały przy okazji pochwały stosunków polsko-irańskich na przestrzeni wieków. Ambasador na początku wskazywał na związki szlachty z państwem perskim, poprzez szlacheckie nawiązania do historycznych sarmatów, irańskich ludów koczowniczo-pasterskich. Zainteresowanie kulturą perską w owym czasie było na tyle duże, iż w roku 1620 z inicjatywy magnaterii powstał pierwszy w Polsce instytut kultury perskiej (co raczej nie szokuje zważywszy na magnackie upodobanie do snobizmu), a w roku 1919 – pierwsza katedra języka perskiego w Warszawie. Co może intrygować, nawiązanie stosunków dyplomatycznych przez oba państwa nastąpiło już w średniowieczu, dokładnie w 1474 roku. Polska – Iran, 1474? Niemożliwe a jednak prawdziwe, zważywszy że stosunki gospodarcze w czasach najnowszych między oboma państwami zostały zapoczątkowane zaledwie 10 lat temu. Jak już zostało wspomniane, ambasador głównie opowiadał o dwustronnych relacjach – chwalił je i chwalił się. Zauważył bowiem, iż Państwo perskie było jednym z dwóch na świecie, które nie uznały rozbiorów Polski z końca XVIII wieku. Na irański azyl mogło liczyć wielu represjonowanych w owym czasie Polaków – do tej pory w kilku perskich miastach można znaleźć polskie cmentarze, w tym największy w stolicy kraju, Teheranie.
To niesłychane ile wspólnych rzeczy nas łączy, tak jak byśmy byli od wieków sąsiadami…

Pałac Prezydencki: Ambasador Samad Ali Lakizadeh przed oficjalnym wręczeniem listów uwierzytelniających

Nieco innego tonu przybrała dyskusja, gdy studenci zaczęli zadawać pytania. Choć pierwsze były stosunkowo „lekkie”, następne mogły się  wydawać nieco bardziej intrygujące, bowiem dotyczyły współczesnych wyzwań i zagrożeń w rejonie Bliskiego Wschodu.

Na pytanie o dziedziny dwustronnych kooperacji i pozycję Polski w Iranie, ambasador odpowiedział dość  wymijająco (chyba ze względu na rzeczywistość: to, co łączyło nas kiedyś – albo miało łączyć, średnio można odnieść do rzeczywistości). W odpowiedzi można było usłyszeć, że Polska to duży kraj o wielkim potencjale, zwłaszcza w Europie oraz najlepszy partner Iranu na Starym Kontynencie. Lakizadeh otwarcie upatruje szans dla Iranu w polskiej prezydencji w UE i mniej oficjalnie – poparcia na rzecz polityki antyamerykańskiej. W sferze konkretów ambasador wymienił jedynie dokument, który sam niedawno podpisał, a który odnosi się jedynie do relacji kulturalnych obu państw (co ciekawe – ambasador zapytany o odczucia po obejrzeniu filmu Persepolis, jowialnie przyznał, że nie oglądał).
Ze spraw gospodarczych -  zostało wspomniane o polskich fabrykach w Iranie oraz o niezwykłej relewantności tego państwa, jako jednego z głównych dostarczycieli ropy naftowej i gazu ziemnego i tyle, bez zbędnych umów i porozumień (co innego kultura).

Na pytanie o stosunek Iranu wobec Kurdów, Lakizadeh wypowiedział się bardzo przychylnie, bowiem sam przyznał otwarcie, że pochodzi z Kurdystanu (podobnie jak poprzedni ambasador oraz obecny wiceprezydent Iranu). Stwierdził także, że kluczem do sukcesu dla demokratycznego państwa (sic) jest poszanowanie mniejszości narodowych i etnicznych i w tym zakresie wiele państw mogło by brać przykład z Iranu, który Kurdom przyznaje mandat w parlamencie (mimo braku spełnienia przez nich kryterium demograficznego) oraz udziela azylu politycznego kurdyjskim uchodźcom.

Najbardziej kontrowersyjne wydało się pytanie o możliwość wojny z Izraelem. Ku zaskoczeniu dyplomata podziękował za to bardzo żywotne i ważkie pytanie. Jako rozwiązanie wskazał tu model demokracji irańskiej, gdzie mniejszości narodowe i etniczne są szanowane i doceniane. W tym przypadku stwierdził, że nie warto ufać takim mediom jak CNN czy BBC, które w znaczący sposób przekrzywiają obraz tych znacznych spraw na korzyść Zachodu. Bo tak jak wcześniej wspomniał, Stany Zjednoczone dążą do zwierzchności nad Iranem na co państwo perskie zgodzić się nie może.

Tej tezie należy przyznać nieco prawdziwości, kto bowiem myśli, że USA są zupełnie bez grzechu ten się myli. Stanom Zjednoczonym zawsze zależało na posiadaniu swych wpływów na Bliskim Wschodzie. W tym celu CIA przeprowadziła w Iranie w latach pięćdziesiątych XX wieku zamach stanu, w którego wyniku prezydentem został marionetkowy szach  Mohammed Reza Pahlawi. Tym samym USA obaliło demokratyczne rządy w Iranie i niechybnie przyczyniły się w jakimś stopniu do obecnej sytuacji w Iranie, który notabene dąży do wzmocnienia swej pozycji w regionie, również poprzez chęć rozwoju programu jądrowego. Sam ambasador twierdzi, że program jest nastawiany wyłącznie na cele pokojowe, z których to wymienił: energetykę, medycynę, przemysł, ale też o dziwo rolnictwo. Swoją drogą – trzeba być hurraoptymistą, by całkowicie ufać tym zapewnieniom, bowiem w innej części swej wypowiedzi Lakizadeh stwierdza, że Iran obawiając się interwencji z zewnątrz, będzie starał się do tego przygotować, poprzez wzmacnianie potencjału obronnego. Pan ambasador chyba zapomniał, że ma przed sobą audytorium, które raczej jest w stanie połaczyć ze sobą zbrojenia z programem jądrowym.
Demokracja po irańsku

Jak zwykle w przypadku przemówień wysokich dostojników państwowych można się dowiedzieć mnóstwa nieoczekiwanych, acz absurdalnych rzeczy. Bo nawet gdyby przyjechał premier Burundi okazałoby się, że Polska jest najlepszym przyjacielem i partnerem dla tego państwa. Nie inaczej było z nowym ambasadorem Iranu, bardzo dostojnie i egzotycznie, ale treść przemowa pełna komunałów i znacząco odległa od rzeczywistości. Ale chyba nikt nie spodziewał się czegoś innego niż Iranu w wersji pokrzywdzonej. Nie łudźmy się – żadnych nowych umów i porozumień nie będzie, współpracy obu krajów nijak nie można sobie teraz wyobrazić. Co z tego, że Iran jest potentatem w branży ropy naftowej czy gazu, kiedy Polska w przypadku przewidywanego niekorzystnego związania się umową gazową z Rosją w żaden sposób nie brała pod uwagę możliwości gazowych Iranu. Nie można stworzyć współpracy tam, gdzie jej zupełnie nie było i z pewnością nie będzie. Nikt też nie powie, że, przykładowo, po pierwszym stycznia Polska przejmuje wzorzec demokracji irańskiej, bo wzorzec może jest ale wykonanie… na pewno pozostawia wiele do życzenia, co tuż po prelekcji potwierdził prof. Edward M. Haliżak, pomysłodawca spotkania, który tamten bałagan zna doskonale z autopsji.

Nie da się wykluczyć stwierdzenia, że Iran to rozkapryszone i skrzywdzone przez Zachód dziecko, które zdolne zrezygnować z wielu korzyści, za wszelką cenę chce swojej zabawki. Ale czy słusznym kosztem? Warto zadać sobie pytanie, czy długoletnie blokady ekonomiczne i zastój gospodarczy to racjonalna cena za kaprys posiadania technologii jądrowej i bycia najwyżej niestabilną potęgą strachu.


Zdjęcia pochodzą ze stron:
http://blsciblogs.baruch.cuny.edu/luc/
www.prezydent.pl 
http://revolutionaryflowerpot.blogspot.com/2009/12/iranian-revolution-act-ii-continues.html

poniedziałek, 8 listopada 2010

Mgr = magazynier?

Nie. Nawet i to nie. Różnica jest jednak bardziej znacząca. Magazynier to wykwalifikowany pracownik magazynu, o nienagannej kondycji fizycznej, pracujący etatowo w firmie logistycznej, budowlanej, spożywczej lub jeszcze innej. A magister? – To wykwalifikowany bezrobotny o rozległych kompetencjach (rzec by można - żadnych).

W tym miejscu należy postawić pytanie – dlaczego państwo stawia na drogą „produkcję” wyuczonych, lecz niefachowych bezrobotnych? Każda odpowiedź będzie tu zbędna i nie na miejscu, bo wszystko sprowadza się do jednego… do jakże u nas popularnego marnotrawienia pieniędzy. I to nie tylko tych państwowych, ale też tych, którzy nie zarobią prawdziwi acz „krócej kształceni” specjaliści i tych, które z racji wyższego zatrudnienia nie wpłyną do kasy państwa w postaci podatku dochodowego i VAT.

Od lewej: socjolog, kulturoznawca, politolog
Przerost ambicji Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego? To na pewno.  Połowa populacji kraju w wieku studenckim (19 – 24 lata) studiuje, co stawia Polskę na drugim miejscu w Europie pod względem ilości studentów (sic!). Nie trzeba nikogo przekonywać, że ilość w tym przypadku nie przekłada się na jakość – co więcej, ilość ta zdecydowanie obniża jakość poprzez brak koncentracji na badaniach naukowych, na których notabene się w Polsce praktycznie nie zarabia, w przeciwieństwie do krajów Europy Zachodniej, czy USA. U nas uniwersytety nastawione są praktycznie wyłącznie na zyski oferowane przez państwo za każdego studenta, a że na pierwszy rok studiów stacjonarnych danego kierunku w ramach jednej tylko uczelni jest przyjmowanych nawet 300 – 400 studentów, zyski można naprawdę mnożyć. Tylko wiedzę… trzeba bardziej dzielić.

Rady?

Znaczną ulgą finansową państwa byłoby nie pomniejszanie zniżek studenckich, ale znaczące i radykalne uszczuplenie budżetu MNiSW. Uczelnie wzięłyby się w końcu za prowadzenie badań nie „do szuflady” a komercyjnych. Wilk syty i uczelnia cała.


Jednak prawdziwe korzyści zarówno dla bezrobotnych, jak i dla gospodarki mogą dać tylko daleko idące zmiany. Przykładu nie trzeba daleko szukać – jest za oceanem. Magazyn Forbes niedawno opublikował listę dziesięciu zawodów, które można wykonywać bez magistra, a roczny dochód ludzi pracujących w tych profesjach przekracza 100 tys. dolarów. To ponad dwukrotność  średniej rocznej pensji w USA. Dla porównania – u nas średnia pensja wynosi ok. 3400 zł miesięcznie (choć i tak większość ludzi pyta mnie kto tyle zarabia) i jej dwukrotność to niemal 7000 tys. Bez magistra – kto by nie chciał. Problem polega na tym, że trzeba być fachowcem, a w naszej rodzimej edukacji za punkt honoru przyjęto deprecjację fachowości na rzecz niekompetentnego wykształcenia wyższego. Być może państwo chce mieć więcej obywateli elokwentnych, o wyższym statusie społecznym… czy może głodnych obdartusów? Phi, zawsze to lepsze niż bycie instalatorem klimatyzacji, czy hydraulikiem, który za oceanem zarabia nawet 130 tys. dolarów rocznie…

Niesłusznie też przez całe lata byliśmy zniechęcani do przemysłu. Każdy na pewno pamięta jak w szkole wmawiano, że przyszłością gospodarki są usługi. Badania pokazują jednak co innego, przynajmniej na polskiej scenie. Z analizy portalu Money.pl wynika, że średnia pensja w przemyśle jest wyższa w handlu, finansach, czy rozrywce i jest na tym samym poziomie, co płace w bankowości i nieruchomościach. Tylko kto by chciał być górnikiem, hutnikiem, czy operatorem koparko-ładowarki… ale otrzymywać takie jak oni pensje, na poziomie 4 – 6 tys. zł, to już bardzo chętnie.

Myślano dobrze, a wyszło jak zwykle. Polska chciałaby mieć gruntownie wykształconych i poszukiwanych specjalistów, a tymczasem posiadamy zdewaluowane kierunki studiów oraz rzesze bezrobotnych i rozżalonych magistrów bez perspektyw. Na szczęście pod dostatkiem jest pieniędzy budżetowych, z których można utrzymywać często bezproduktywne uczelniane molochy i realizować misje urzędów pracy, które coraz częściej polegają na fundowaniu kursów fryzjerskich, dekarskich, czy na spawaczy dla absolwentów studiów wyższych.

Zdjęcia pochodzą z internetu.