poniedziałek, 15 listopada 2010

Ambasador Iranu: musimy wzmacniać swój potencjał obronny, a technologię jądrową będziemy wykorzystywać w... rolnictwie


Między innymi takie słowa mogli usłyszeć 10 listopada studenci Instytutu Stosunków Międzynarodowych UW na jednym z wykładów, gdzie zaproszonym gościem był niedawno akredytowany ambasador Islamskiej Republiki Iranu w Polsce, Samad Ali Lakizadeh.


Słowa te, jakkolwiek o pejoratywnym wydźwięku, paradoksalnie, wypowiedziane zostały przy okazji pochwały stosunków polsko-irańskich na przestrzeni wieków. Ambasador na początku wskazywał na związki szlachty z państwem perskim, poprzez szlacheckie nawiązania do historycznych sarmatów, irańskich ludów koczowniczo-pasterskich. Zainteresowanie kulturą perską w owym czasie było na tyle duże, iż w roku 1620 z inicjatywy magnaterii powstał pierwszy w Polsce instytut kultury perskiej (co raczej nie szokuje zważywszy na magnackie upodobanie do snobizmu), a w roku 1919 – pierwsza katedra języka perskiego w Warszawie. Co może intrygować, nawiązanie stosunków dyplomatycznych przez oba państwa nastąpiło już w średniowieczu, dokładnie w 1474 roku. Polska – Iran, 1474? Niemożliwe a jednak prawdziwe, zważywszy że stosunki gospodarcze w czasach najnowszych między oboma państwami zostały zapoczątkowane zaledwie 10 lat temu. Jak już zostało wspomniane, ambasador głównie opowiadał o dwustronnych relacjach – chwalił je i chwalił się. Zauważył bowiem, iż Państwo perskie było jednym z dwóch na świecie, które nie uznały rozbiorów Polski z końca XVIII wieku. Na irański azyl mogło liczyć wielu represjonowanych w owym czasie Polaków – do tej pory w kilku perskich miastach można znaleźć polskie cmentarze, w tym największy w stolicy kraju, Teheranie.
To niesłychane ile wspólnych rzeczy nas łączy, tak jak byśmy byli od wieków sąsiadami…

Pałac Prezydencki: Ambasador Samad Ali Lakizadeh przed oficjalnym wręczeniem listów uwierzytelniających

Nieco innego tonu przybrała dyskusja, gdy studenci zaczęli zadawać pytania. Choć pierwsze były stosunkowo „lekkie”, następne mogły się  wydawać nieco bardziej intrygujące, bowiem dotyczyły współczesnych wyzwań i zagrożeń w rejonie Bliskiego Wschodu.

Na pytanie o dziedziny dwustronnych kooperacji i pozycję Polski w Iranie, ambasador odpowiedział dość  wymijająco (chyba ze względu na rzeczywistość: to, co łączyło nas kiedyś – albo miało łączyć, średnio można odnieść do rzeczywistości). W odpowiedzi można było usłyszeć, że Polska to duży kraj o wielkim potencjale, zwłaszcza w Europie oraz najlepszy partner Iranu na Starym Kontynencie. Lakizadeh otwarcie upatruje szans dla Iranu w polskiej prezydencji w UE i mniej oficjalnie – poparcia na rzecz polityki antyamerykańskiej. W sferze konkretów ambasador wymienił jedynie dokument, który sam niedawno podpisał, a który odnosi się jedynie do relacji kulturalnych obu państw (co ciekawe – ambasador zapytany o odczucia po obejrzeniu filmu Persepolis, jowialnie przyznał, że nie oglądał).
Ze spraw gospodarczych -  zostało wspomniane o polskich fabrykach w Iranie oraz o niezwykłej relewantności tego państwa, jako jednego z głównych dostarczycieli ropy naftowej i gazu ziemnego i tyle, bez zbędnych umów i porozumień (co innego kultura).

Na pytanie o stosunek Iranu wobec Kurdów, Lakizadeh wypowiedział się bardzo przychylnie, bowiem sam przyznał otwarcie, że pochodzi z Kurdystanu (podobnie jak poprzedni ambasador oraz obecny wiceprezydent Iranu). Stwierdził także, że kluczem do sukcesu dla demokratycznego państwa (sic) jest poszanowanie mniejszości narodowych i etnicznych i w tym zakresie wiele państw mogło by brać przykład z Iranu, który Kurdom przyznaje mandat w parlamencie (mimo braku spełnienia przez nich kryterium demograficznego) oraz udziela azylu politycznego kurdyjskim uchodźcom.

Najbardziej kontrowersyjne wydało się pytanie o możliwość wojny z Izraelem. Ku zaskoczeniu dyplomata podziękował za to bardzo żywotne i ważkie pytanie. Jako rozwiązanie wskazał tu model demokracji irańskiej, gdzie mniejszości narodowe i etniczne są szanowane i doceniane. W tym przypadku stwierdził, że nie warto ufać takim mediom jak CNN czy BBC, które w znaczący sposób przekrzywiają obraz tych znacznych spraw na korzyść Zachodu. Bo tak jak wcześniej wspomniał, Stany Zjednoczone dążą do zwierzchności nad Iranem na co państwo perskie zgodzić się nie może.

Tej tezie należy przyznać nieco prawdziwości, kto bowiem myśli, że USA są zupełnie bez grzechu ten się myli. Stanom Zjednoczonym zawsze zależało na posiadaniu swych wpływów na Bliskim Wschodzie. W tym celu CIA przeprowadziła w Iranie w latach pięćdziesiątych XX wieku zamach stanu, w którego wyniku prezydentem został marionetkowy szach  Mohammed Reza Pahlawi. Tym samym USA obaliło demokratyczne rządy w Iranie i niechybnie przyczyniły się w jakimś stopniu do obecnej sytuacji w Iranie, który notabene dąży do wzmocnienia swej pozycji w regionie, również poprzez chęć rozwoju programu jądrowego. Sam ambasador twierdzi, że program jest nastawiany wyłącznie na cele pokojowe, z których to wymienił: energetykę, medycynę, przemysł, ale też o dziwo rolnictwo. Swoją drogą – trzeba być hurraoptymistą, by całkowicie ufać tym zapewnieniom, bowiem w innej części swej wypowiedzi Lakizadeh stwierdza, że Iran obawiając się interwencji z zewnątrz, będzie starał się do tego przygotować, poprzez wzmacnianie potencjału obronnego. Pan ambasador chyba zapomniał, że ma przed sobą audytorium, które raczej jest w stanie połaczyć ze sobą zbrojenia z programem jądrowym.
Demokracja po irańsku

Jak zwykle w przypadku przemówień wysokich dostojników państwowych można się dowiedzieć mnóstwa nieoczekiwanych, acz absurdalnych rzeczy. Bo nawet gdyby przyjechał premier Burundi okazałoby się, że Polska jest najlepszym przyjacielem i partnerem dla tego państwa. Nie inaczej było z nowym ambasadorem Iranu, bardzo dostojnie i egzotycznie, ale treść przemowa pełna komunałów i znacząco odległa od rzeczywistości. Ale chyba nikt nie spodziewał się czegoś innego niż Iranu w wersji pokrzywdzonej. Nie łudźmy się – żadnych nowych umów i porozumień nie będzie, współpracy obu krajów nijak nie można sobie teraz wyobrazić. Co z tego, że Iran jest potentatem w branży ropy naftowej czy gazu, kiedy Polska w przypadku przewidywanego niekorzystnego związania się umową gazową z Rosją w żaden sposób nie brała pod uwagę możliwości gazowych Iranu. Nie można stworzyć współpracy tam, gdzie jej zupełnie nie było i z pewnością nie będzie. Nikt też nie powie, że, przykładowo, po pierwszym stycznia Polska przejmuje wzorzec demokracji irańskiej, bo wzorzec może jest ale wykonanie… na pewno pozostawia wiele do życzenia, co tuż po prelekcji potwierdził prof. Edward M. Haliżak, pomysłodawca spotkania, który tamten bałagan zna doskonale z autopsji.

Nie da się wykluczyć stwierdzenia, że Iran to rozkapryszone i skrzywdzone przez Zachód dziecko, które zdolne zrezygnować z wielu korzyści, za wszelką cenę chce swojej zabawki. Ale czy słusznym kosztem? Warto zadać sobie pytanie, czy długoletnie blokady ekonomiczne i zastój gospodarczy to racjonalna cena za kaprys posiadania technologii jądrowej i bycia najwyżej niestabilną potęgą strachu.


Zdjęcia pochodzą ze stron:
http://blsciblogs.baruch.cuny.edu/luc/
www.prezydent.pl 
http://revolutionaryflowerpot.blogspot.com/2009/12/iranian-revolution-act-ii-continues.html

poniedziałek, 8 listopada 2010

Mgr = magazynier?

Nie. Nawet i to nie. Różnica jest jednak bardziej znacząca. Magazynier to wykwalifikowany pracownik magazynu, o nienagannej kondycji fizycznej, pracujący etatowo w firmie logistycznej, budowlanej, spożywczej lub jeszcze innej. A magister? – To wykwalifikowany bezrobotny o rozległych kompetencjach (rzec by można - żadnych).

W tym miejscu należy postawić pytanie – dlaczego państwo stawia na drogą „produkcję” wyuczonych, lecz niefachowych bezrobotnych? Każda odpowiedź będzie tu zbędna i nie na miejscu, bo wszystko sprowadza się do jednego… do jakże u nas popularnego marnotrawienia pieniędzy. I to nie tylko tych państwowych, ale też tych, którzy nie zarobią prawdziwi acz „krócej kształceni” specjaliści i tych, które z racji wyższego zatrudnienia nie wpłyną do kasy państwa w postaci podatku dochodowego i VAT.

Od lewej: socjolog, kulturoznawca, politolog
Przerost ambicji Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego? To na pewno.  Połowa populacji kraju w wieku studenckim (19 – 24 lata) studiuje, co stawia Polskę na drugim miejscu w Europie pod względem ilości studentów (sic!). Nie trzeba nikogo przekonywać, że ilość w tym przypadku nie przekłada się na jakość – co więcej, ilość ta zdecydowanie obniża jakość poprzez brak koncentracji na badaniach naukowych, na których notabene się w Polsce praktycznie nie zarabia, w przeciwieństwie do krajów Europy Zachodniej, czy USA. U nas uniwersytety nastawione są praktycznie wyłącznie na zyski oferowane przez państwo za każdego studenta, a że na pierwszy rok studiów stacjonarnych danego kierunku w ramach jednej tylko uczelni jest przyjmowanych nawet 300 – 400 studentów, zyski można naprawdę mnożyć. Tylko wiedzę… trzeba bardziej dzielić.

Rady?

Znaczną ulgą finansową państwa byłoby nie pomniejszanie zniżek studenckich, ale znaczące i radykalne uszczuplenie budżetu MNiSW. Uczelnie wzięłyby się w końcu za prowadzenie badań nie „do szuflady” a komercyjnych. Wilk syty i uczelnia cała.


Jednak prawdziwe korzyści zarówno dla bezrobotnych, jak i dla gospodarki mogą dać tylko daleko idące zmiany. Przykładu nie trzeba daleko szukać – jest za oceanem. Magazyn Forbes niedawno opublikował listę dziesięciu zawodów, które można wykonywać bez magistra, a roczny dochód ludzi pracujących w tych profesjach przekracza 100 tys. dolarów. To ponad dwukrotność  średniej rocznej pensji w USA. Dla porównania – u nas średnia pensja wynosi ok. 3400 zł miesięcznie (choć i tak większość ludzi pyta mnie kto tyle zarabia) i jej dwukrotność to niemal 7000 tys. Bez magistra – kto by nie chciał. Problem polega na tym, że trzeba być fachowcem, a w naszej rodzimej edukacji za punkt honoru przyjęto deprecjację fachowości na rzecz niekompetentnego wykształcenia wyższego. Być może państwo chce mieć więcej obywateli elokwentnych, o wyższym statusie społecznym… czy może głodnych obdartusów? Phi, zawsze to lepsze niż bycie instalatorem klimatyzacji, czy hydraulikiem, który za oceanem zarabia nawet 130 tys. dolarów rocznie…

Niesłusznie też przez całe lata byliśmy zniechęcani do przemysłu. Każdy na pewno pamięta jak w szkole wmawiano, że przyszłością gospodarki są usługi. Badania pokazują jednak co innego, przynajmniej na polskiej scenie. Z analizy portalu Money.pl wynika, że średnia pensja w przemyśle jest wyższa w handlu, finansach, czy rozrywce i jest na tym samym poziomie, co płace w bankowości i nieruchomościach. Tylko kto by chciał być górnikiem, hutnikiem, czy operatorem koparko-ładowarki… ale otrzymywać takie jak oni pensje, na poziomie 4 – 6 tys. zł, to już bardzo chętnie.

Myślano dobrze, a wyszło jak zwykle. Polska chciałaby mieć gruntownie wykształconych i poszukiwanych specjalistów, a tymczasem posiadamy zdewaluowane kierunki studiów oraz rzesze bezrobotnych i rozżalonych magistrów bez perspektyw. Na szczęście pod dostatkiem jest pieniędzy budżetowych, z których można utrzymywać często bezproduktywne uczelniane molochy i realizować misje urzędów pracy, które coraz częściej polegają na fundowaniu kursów fryzjerskich, dekarskich, czy na spawaczy dla absolwentów studiów wyższych.

Zdjęcia pochodzą z internetu.